Pobudka
Godzina 5.30 rano. Stopnie dwa na plusie, tak informuje termometr. Ale wiadomo – po pierwsze – to na wysokości drugiego piętra, a przy gruncie zawsze zimniej – po drugie – to przy szybie, a przy szybie zawsze cieplej – tak mówiła mama i kazała ubierać kalesony do szkoły. Jak będziesz dorosły to będziesz robił co będziesz chciał – mówiła też. No więc wybacz mamo – do pracy kalesonów nie zakładam.
Wiatr na oko niewielki. W sumie bardziej to na ucho, bo siłę wiatru oceniam, w zimowe, ciemne poranki, na podstawie dzięków dochodzących z przewodów wentylacyjnych. Całkiem dobry jestem w tej nausznej ocenie – mylę się z rzadka, a jeśli już to niewiele.
Święty Graal termoregulacji
Zimno panujące na dworzu nie przeszkadza mi praktycznie w ogóle, nawet gdy potęgowane kąśliwością wschodnich wiatrów. Skompletowałem już odpowiedni strój. A w zasadzie to nieodpowiedni, ale z czasem nauczyłem się z niego korzystać maksymalnie minimalizując tę/tą jego nieodpowiedniość.
Ostatecznie wszystko okazało się niesamowicie proste – właściwą pozycją suwaka w bluzie, reguluję ochronę przed zimnem i oddychalność, w zależności od panujących warunków atmosferycznych. Dojście do wprawy w tym względzie – wprawy którą śmiało mógłbym określić mianem solidnego rzemieślnictwa – zajęło mi jednak nieco czasu. Przetestowałem kilka różnych, mniej lub bardziej udanych autfitów – a to może taka koszulka pod spodem, albo tamta, albo obie, a może bez. Aż w końcu dotarło do mnie, że to właśnie poziom rozpięcia bluzy jest kluczowym elementem całej układanki, przy którym wszystkie inne zmienne są zupełnie pomijalne. Prostota tej regulacji, nieustannie, na równi mnie zdumiewa i zachwyca. Efekty wszystkich pozostałych czynności, które mógłbym wykonać, mieszczą się w granicach błędu mojego, nausznego pomiaru siły wiatru. Jak już wiemy – to niewiele.
No dobra, jednak muszę przyznać jeszcze, z wrodzonej uczciwości, że w zależności od tempa pedałowania, czasami manipuluję dodatkowo, w trakcje jazdy, suwakiem przy kurtce. Ale to w zakresie nie większym niż 5-6mm. Tempo zależy od samopoczucia – gdym radosny to szybciej, gdym wkurwiony tym bardziej szybciej. Kiedy dociskam, suwak idzie nieznacznie w dół, w oczekiwaniu na światło zielone, minimalnie do góry. I tak jadę sobie cały spokojny i rozanielony w tym termicznym komforcie wypracowanym metodą prób i błędów.
Okrycie wierzchnie
Wiem już również jakie ubrania, kupię sobie następnym razem. Wiem także, że one też nie będą w stu procentach odpowiednie z jakichś powodów, nie wiem tylko z jakich. Dowiem się gdy je kupię. Nie mniej jednak, za rzecz pewną przyjmuję, na chwilę obecną, iż ich ewentualna większa odpowiedniość, sprowadzi się do dwóch punktów. Po pierwsze primo – zmniejszy się zakres niezbędnej regulacji suwakowej o kilka do kilkunastu milimetrów. Po drugie, znacznie ważniejsze, primo – będą ładniejsze, co niestety będzie miało niebagatelny wpływ na ich cenę.
O dziwo z dłońmi i stopami problemów nie mam żadnych. Grube rękawiczki, grube buty, a skarpety… też grube. I to by było na tyle. Jeden tylko taki mały sekrecik – przed założeniem rękawic, przed wyjściem na dwór, energicznym pocieraniem rozgrzewam dłonie. W te kilka krytycznych sekund, gdy dłoń trze o dłoń, wytwarzam ilość ciepła wystarczającą na ich zabezpieczenie termiczne na pierwszym, newralgicznym, z punktu widzenia temperatury ciała, kilometrze. Potem to i tak już ciepło we wszystkie członki.
To wszystko oczywiście gdy nie pada. Gdy dżdży, cały misterny plan idzie w piz*u. W deszczu, za sprawą warstwy wodoodpornej, którą należy wezuć na wierzch, stan chwiejnej równowagi termiczno-higroskopijnej układu ciało-odzienie idzie się serdecznie pier*olić. Zasadniczo nie ma rady, albo zmokniesz, albo się zapocisz – tak czy siak suchy nie będziesz, nie ma o czym gadać. Lepiej w tym czasie oddać się kontemplacji tematów, na które mamy większy wpływu, np.: kwestii prędkości obrotu Układu Słonecznego wokół centrum naszej galaktyki. (Od autora: Nagromadzenie wulgaryzmów w tym deszczowym akapicie jest nieprzypadkowym zabiegiem stylistycznym. Dziękuję za uwagę.)
Esteta ma na rowerze ciężko
Jeszcze rzut, zaspanego jeszcze, oka przez okno na drogę, na asfalt pod latarnią. Sucho! Najważniejsze że sucho. O jak dobrze, że sucho. Nie trzeba zakładać błotników! Takie mam błotniki zdejmowalne, na gumki takie. Kiedy je zamawiałem, to w sumie nie wierzyłem, że to się będzie trzymać roweru. Myślałem, że odpadnie to na pierwszym zakręcie, na pierwszym większym kamyczku, nierówności pierwszej. Zleci to pod koła, przejadę po tym. Huk, trzask, łoskot, krzyk niewiast, płacz dzieci, bezkształtna masa plastykowo-metalowa. Jeśli szczęście dopisze, nie wkręci mi się to w szprychy i nie przebije opony tudzież nogi. Ku mojemu zdziwieniu, trzymają się roweru jak przeżuta przed chwilą, i przyklejona złośliwie do krzesła, guma Turbo spodni, gdy na nią usiąść przez nieuwagę.
Nie mniej jednak nie znoszę błotników. Nie że tych moich konkretnie, nie cierpię wszystkich. Błotniki wyglądają tragicznie zawsze! W każdych okolicznościach, pod każdym kątem, potraktowane każdym filtrem na Instagramie. Choćby ważyły 5 gramów, wizualnie dociążają rower o 5 do 500 kilo. Wyglądają jak keczup na sushi, jak Zenek Martyniuk w filharmonii, jak parawany na plaży w Mielnie, jak Janusz Korwin-Mikke na paradzie równości, jak mucha w kremie z trufli, jak gęś w akwarium dla złotej rybki, jak płaskoziemiec na kongresie astronomicznym, jak Multipla wszędzie. Rozumiecie sami. Z zawiązanymi oczami pewnie nie rozpoznałbym czy jadę z błotnikami czy bez, ale tak jeździć nieco niewygodnie, więc niestety błotniki widzę. Widzę i płaczę. Płaczę w sobie, płacze do środka, do wewnątrz łkam. Płacze moje poczucie estetyki, płacze mój wewnętrzny arbiter elegancji, artystyczna ma dusza przejmująco, rzewnie, przeciągle zawodzi.
Najgorszy koszmar to przyjechać na ustawkę kolarską jako jedyny z błotnikami. To tak jakby będąc w 1 klasie liceum, jako jedyny przyjść na imprezę w garniturze. Wstyd, obciach, pogardliwe spojrzenia, podśmiechujki po kątach, jednym słowem w trzech postaciach – siupa, żenuacja, degustacja.
Powyższe mając na względzie, błotniki zakładam tylko w ostateczności. Czynię to jedynie w obliczu ryzyka wizerunkowej i towarzyskiej katastrofy – spędzenia 8 godzin w pracy z mokrą dupą. Robię to z wielką niechęcią, ogromnym niesmakiem, prawie obrzydzeniem, ale wiem, że postępuję właściwie, że to jedyne wyjście, że w starciu z siłami natury człowiek nie znaczy więcej niż źdźbło trawy spod Oławy. Szacunek i pokora wobec przyrody i jej zjawisk nie wynika że strachu, to nie powód do wstydu, to mądrość przychodząca z wiekiem i doświadczeniem zwana powszechnie starością.
Staram się wtedy, podczas jazdy z błotnikami, nie patrzeć w dół. Podobnie jak postaci z kreskówki, które gdy tylko spojrzą pod nogi i zorientują się, że biegną w powietrzu, spadają w przepaść, jak na ciała fizyczne z masą przystało, tak i ja gdy spojrzę tylko na błotniki, zaczynam nagle odczuwać ich ciężar, tyle że nieproporcjonalnie bardziej niż by to wynikało że wzorów Newtona. Zgroza.
Śniadanie szybkie i tanie
Jeszcze tylko szklanka wody przed wyjazdem. Jeśli o niej zapomnę, suchość w ustach, na czwartym kilometrze przypomni mi o tym zapomnieniu.
Rano jeżdżę na czczo. To bardzo zdrowe i pożyteczne – tak wynika z wielu badań, równie wielu co badań, z których wynika, że to niezdrowe i bezsensowne. Bez znaczenia, wcześnie z rana jeść i tak nie lubię. Jestem w tym nielubieniu całkowicie niezależny od wszelkich ośrodków badawczych oraz lobby koncernów spożywczych. Za to lubię z rana pojechać na rowerze do pracy.
Jedziem!
No i cyk. Rachu ciachu i czas ruszać w drogę. 8km czystej, nie licząc smogu, przyjemności.
Na koniec kilka wisienek na tort. Rower na wieszak. W szatni przebrać mokre na suche. Po schodach na górę. No chyba, że akurat selfiaczek na bloga, to windą, bo, nie wiedzieć czemu, na schodach luster nie montują, a w mojej opinii, w dzisiejszych czasach, mogłoby się to przyczynić do znacznie większej ekologiczności w narodzie. Na Stravę synchronizacja automagiczna sama się dzieje w międzyczasie między piętrami. Światełka do ładowania. Licznik do ładowania. Potem zostaje już tylko napawanie się napływającymi kudoskami. I tak trzeba żyć!
Wszystko fajne. Czy rozwiązaliśmy już problem z błedem API server is overloaded?
Zrestartowalismy serwer. Dwukrotnie dla pewności. Jeśli to nie pomoże to trzeba będzie dzwonić na pogotowie komputerowe.
Hej Wojtek!
Mam nadzieję, że nie zdradziłem Twojego prawdziwego imienia 🙂
Mam propozycję na cieplejsze czasy. Zapraszam z rowerem w góry Kaczawskie. Trasa np Uniejowice – Proboszczów – Rząśnik – Lubiechowa – Świerzawa – Złotoryja – Uniejowice ok 60km fajne wzniesienia, ładne widoki itd.
Możliwe oczywiście inne trasy. Ostatnio trochę jeżdżę na rowerze mógłbym pokazać ciekawe miejsca w mojej okolicy.
Jeśli jesteś zainteresowany daj znać. Pozdrawiam Leszek
Biere rower w te pędy i jadę!
Ale się to dobrze czyta! Mam identyczne odczucia względem błotników i na dodatek parasoli też.