Nie potrafię nigdzie pojechać normalnie. Ciągam ze sobą rower na letnie urlopy, zimowe ferie, Święta u rodziny, delegacje z pracy. Co tam, że rower. Ale te wszystkie klamoty…! Przy próbie łączenia wyjazdu cywilnego z rowerowym, ilość rzeczy do zabrania irracjonalnie się zwiększa. Tym bardziej irracjonalnie im krótsza eskapada. Na jednodniową delegację jedna para butów, skarpet, spodni? Jedna koszula czy kurtka? Nie wystarczą! Zgoda – na jeden dzień może być jedna para gaci, ale to nie ratuje zbytnio sytuacji. Nie da się też pojechać bez niezbędnego zestawu narzędzi i zamiennych części do roweru. Kiedy już wszystko jest dobrze upchnięte, utrzęsione i ugniecione …wchodzi elektronika, ze szczególnym naciskiem na sprzęt do obrazowania. Wraz z akumulatorami i powerbankami! Podczas i po każdym takim pakowaniu walczę z uczuciem politowania dla samego siebie. Ale po powrocie jeszcze ani razu nie żałowałem.
Jest wyzwanie – oferta jednodniowego szkolenia w Warszawie, pod koniec lutego! Jak wykorzystać taką okazję do porowerowania? Czy jest w ogóle sens telepania się zimą na płaskie Mazowsze z rowerem? Jakoś tak mam, że na stolicę rowerowo wcale nie kręcę nosem. Udało mi się już, przy okazji innych wyjazdów i przejazdów, posmakować co to jest Pętla Kopernika – trzy razy, za każdym w innym wariancie trasy. Raz dojazd na delegację zrealizowałem nie tyle z co rowerem właśnie. Także biorę w ciemno.
Najważniejsze, to ustalić jaki czas zajmą obowiązki służbowe i jakie są opcje transportu. Uzgodnić z rodzinką o ile mogę wydłużyć nieobecność w domu. Szkolenie do 9:00 do 16:00 w poniedziałek. Najwygodniej będzie dojechać i wrócić koleją, gdzie z uwagi na porę roku nie powinno być problemu z miejscem na rower. Kontrola rozkładu jazdy: mogę pojechać dzień wcześniej wieczorem, a w poniedziałek chwilę po 16 ruszyć na rower. Pociąg powrotny o 20:30. Cel wycieczki nie wymaga długich poszukiwań: Góra Kawiarnia i Gassy. Chyba najbardziej oblegane rowerowe miejscówki na południe od Warszawy. Jeszcze tam nie byłem, a wszyscy jeżdżą – ciekawe po co?
Potrzebuję trasy.
Optymalnej.
Najlepiej od kogoś kto zna Warszawę.
Bo nie zawsze najkrótsza trasa zaproponowana przez aplikację do nawigacji, nawet taką rowerową, będzie optymalna choćby pod kątem płynności przejazdu. W mieście niestety drogi rowerowe często każą przeskakiwać z jednej strony dwupasmowych arterii na drugą, czekać na nieskomunikowanych cyklach świetlnych. Potrafią prowadzić rowerzystę bez odwrotu wprost do jakiegoś ślepego końca bez możliwości ponownego włączenia się do wspólnego ruchu z autami.
Wstępna trasa z okolic Parku Szczęśliwickiego (moje szkolenie) do Góry Kawiarni, Gassów i z powrotem na Dworzec Centralny ma ok. 80 km. Jeśli zagrzebię się gdzieś w mieście.., stracę zaufanie do nawigacji.., zacznę kombinować, .. mogę nie zdążyć obrócić w 4 i pół godziny. Proszę o pomoc lokalnych rowerzystów, których „znam” z Instagrama. W obliczu braku wsparcia (acz nie troski, za którą dzięki – Ministro Kolarstwa 🙂 ) sam sklejam trasę z wariantu bazowego proponowanego przez RideWithGPS oraz śladu, którym jako wzorcową rundą na Gassy podzielił się kuba na blogu hopcycling.pl. Dopieszczam trochę podpowiedziami ze streetview oraz własną intuicją, choć jej najmniej tu ufam.
Prawie wszystko co potrzebuję zabrać udaje się spakować na siebie, oraz w jedną 13-litrową bikepackingową sakwę podsiodłową, nie wypełniając jej po brzegi. Niestety do sakwy nie zmieści się, z uwagi na zbyt mało gniotliwą konstrukcję, niezbędny podczas szkolenia komputer. Przyjdzie mi więc taszczyć ze sobą plecak. Mam taki – idealnie dopasowany – na delikatny wcisk mieści 12-calowego notebooka wraz z zasilaczem ..i nic więcej.

Prognozy pogody są niejednoznaczne i coraz gorsze wraz ze zbliżaniem się terminu wycieczki. Na pewno będzie padać i wiać w niedzielę. W poniedziałek wraz z upływem dnia ma się jednak stopniowo przejaśniać.

Delikatny dreszczyk emocji przy starcie z Wrocławia – czy będzie miejsce w pociągu, gdyż nie są one gwarantowane nawet jeśli posiada się bilet. W pendolino jest kilka wieszaków na rowery. Jeśli nie trafię wyjątkowo na jakiś klub kolarski podróżujący na zgrupowanie na pruszkowskim torze, to nie ma raczej siły, żebym nie wlazł. I tak rzeczywiście jest. Wieszaki w pendolino nie są wzorem ergonomii. Instaluję rower tak, jak mi się wydaje, że jest w zgodzie z zamysłem konstruktora. Niestety pozostaje na tyle mało przejścia, że prawie każdy przechodzący korytarzem (a miejsce jest na przeciw toalety, czyli ruchliwe) przynajmniej lekko trąca mój rower. Kelner z barem na kółkach trąca go nawet całkiem mocno. Przy wysiadaniu zorientuję się, że to jednak ja popełniłem błąd i rower można obrócić aby był ustawiony po skosie do przejścia, dzięki czemu zabiera o wiele mniej „światła” w korytarzu. Nauka przyda się następnym razem.
W Warszawie kwatera w centrum. Z przenocowaniem roweru problemów nie ma. Są za to rano, z jego zaparkowaniem w miejscu szkolenia. Może tylko wyimaginowane. Parkuję na widoku, czy raczej na widelcu, od frontu biurowca, przy dwupasmowej arterii, jako jedyny rower na niziutkim stojaku, przy którym filigranowa szosówka bardziej niż grzecznie stać, chciałaby się położyć i odpocząć wymęczona podmuchami bocznego wiatru.
Gdzie parkują pracownicy? Bo chyba ktoś tu jednak przyjeżdża rowerem do pracy? Nie udaje mi się tego dowiedzieć od ochrony. Przez całe szkolenie co jakiś czas schodzę więc na dół i wyglądam przed budynek czy rower nadal stoi. Przetrwał. Przetrwałem i ja. Dobrze pracowaliśmy, także szkolenie skończyło się prawie godzinę przed czasem i po raptem 30 minutach przebierania i przepakowywania mogę startować z wycieczką. Nie pada!
Przez pierwszą godzinę pokonuję jakieś 13km. Pełna dezorientacja co do tego, po której stronie ulicy mam aktualnie ścieżkę rowerową. Staram się nimi jechać, ale moja determinacja i wrodzona praworządność są wystawione na poważną próbę. Kiedy już docieram w okolice Wilanowa, mogę odetchnąć. Zaczyna się jako taka jazda. I nawet momentami jest ładnie. Pogoda się poprawia. Słońce zanim zajdzie, zdąży jeszcze na moment wyjść zza chmur.
Przed Górą Kalwarią zaskakuje mnie jeszcze podjazd – prawdziwy podjazd! 🙂 Kto by pomyślał. Jest na nim nawet rozgrywana cykliczna stravasegmentowa rywalizacja o nagrody od Góry Kawiarni. Na miejscu nie spodziewam się otwartego lokalu. I słusznie, bo otwarty nie jest. Zbyt mały ruch o tej porze roku, tygodnia i dnia. Na całej trasie mijam jednego rowerzystę na szosówce.
Chłonę z miejsca tyle ile się da – rower-neon na szczycie dachu kamienicy, na bocznej ścianie graffiti z Ryszardem Szurkowskim w żółtej koszulce lidera Wyścigu Pokoju (może z tego finiszu? Przy okazji – polecam cały film Artura Szulca „Niedokończona historia”), kolarskie scenki rodzajowe zbudowane z minifigurek w oknach. Kawą delektuję się korespondencyjnie – przez szybę. Fajnie tu. Na pewno wrócę kiedyś, w bardziej ruchliwym czasie.
Minęła 18:00 więc ruszam w drogę powrotną do stolicy. Na początku tą samą trasą w przeciwną stronę, ale w odpowiednim momencie skręcam na Gassy – kolejny żelazny punkt programu podwarszawskiego rowerowania. Na mapach google miejsce jest nawet oznaczone jako Kolarska Mekka. Ja już niewiele widzę, bo dawno zapadł zmrok. Słucham się tylko grzecznie śladu z nawigacji. Trasa w tą stronę o wiele dłużej wiedzie przyjemnymi, pustymi drogami. Po mieście zostaje mi tylko ok. 10km. Udaje się poruszać dosyć płynnie. Teren zaczynam rozpoznawać dopiero na podjeździe pod ul. Belwederską pod …Belweder. Ależ mnie ten podjazd umęczył! Nie wiem czy przełączyłem się w tryb rowerzysty płaskonizinnego, czy po prostu byłem tak wyczerpany długim dniem. Ciekawe, że Warszawę na rowerze – i to szosowym – znam przede wszystkim po ciemku. Taki los 🙂

Na Dworcu Centralnym jestem godzinę przed odjazdem pociągu. Spokojnie mogę zjeść zapiekankę w losowo wybranym jednym z *liarda dworcowych barów (choć wielkie dzięki dla pani obsługującej, za to że pozwoliła mi wprowadzić rower do środka) i uzupełnić zapasy na drogę.
Powrotny pociąg to nie pendolino a rodzima Pesa, ale ma podobny system podwieszania rowerów. Jestem już mądrzejszy po wczoraj i wiem jak zamontować się tak, aby nie zagradzać przesadnie przejścia innym.
Docieram do domu około 1:00. Na 31 godzin przygody złożyło się 12 godzin dojazdówek i „regeneracji”, 7 godzin w pociągu, 7 godzin obowiązków służbowych, oraz 5 – najmniej w tym zestawieniu – godzin roweru. Opylało się? Ani wtedy, ani teraz – pisząc tę relację podczas ogólnoświatowej kwarantanny, kiedy ze wzruszeniem wspominam nawet zwyczajne dojazdy rowerem do pracy – nie mam wątpliwości. Nawet tym bardziej będę pewnie szarpał się z czasem o każdą kolejną okazję do porowerowania „przy okazji”.