Everesting kusił mnie od dłuższego czasu dzięki Piotrowi Kłoczkowskiemu – pierwszemu pogromcy tego wyzwania w Polsce. W 2015 na liście zawodników startujących w supermaratnie szosowym Liczyrzepa przeczytałem jego „notkę biograficzną” i pomyślałem, że to mogłoby być coś dla mnie. Zasmakowałem odrobinki everestingu towarzysząc Piotrowi na kilku rundach podczas jego trzeciego everestingu w Zachełmiu (https://www.strava.com/activities/1539854366). Brakowało tylko konkretnego impulsu żeby odważyć się na próbę.
Po tym jak dwa dni przed supermaratonem Klasyk Radkowski 2018, który był dla mnie przez poprzednie dwa lata największym sportowym wyzwaniem rowerowym w roku, rozchorowałem się na anginę, jedynym co mogło poprawić mi kolarski humor było postawienie sobie jakiegoś nowego celu.
I tak to zagrało! Który podjazd? Wiedziałem już wcześniej, że to musi być Przesieka. Miejscowość, w której mieszkałem do 14. roku życia i z którą jestem emocjonalnie bardzo związany, ale dziś nie odwiedzam jej tak często jak bym chciał. Everesting oprócz wyzwania fizycznego miał być też swoistą podróżą w czasie do świata, który pamiętam z przed 30 lat. Cały podjazd, który sobie wybrałem, wręcz usiany jest wspomnieniami i skojarzeniami, którymi żyłem podczas everestingu prawie tak samo jak jazdą. Utworzyłem dedykowany segment Strava „Pod Skałką – MSW”. W miejscu, które dzisiaj wszystkim kojarzy się z tramwajem, 30 lat temu tramwaju nie było. Był przede wszystkim działający i popularny bar „Pod Skałką”. Dzisiejszy pensjonat „Chybotek” w „mojej” Przesiece nazywał się Ośrodkiem Wczasowym MSW. Kolejnym elementem podróży w czasie miało być zawracanie na autobusowych pętlach. Na dole – wciąż użytkowanej, natomiast na górze – takiej jaką ona była kiedyś: autobusy objeżdżały dookoła budynek ośrodka a nie zawracały poniżej niego. W czasach kiedy mało kto w Przesiece miał samochód, kilkanaście dziennie kursów autobusu WPK (Tak: Wojewódzkie Predsiębiorstwo Komunikacyjne) nr 14 wyznaczało rytm dnia i spotkań na przystankach. Potrafiłem na wyrywki podać godziny odjazdów „czternastki” przez cały dzień chyba z dowolnego przystanku na trasie Dworzec Główny PKP – MSW 🙂 Jeśli ktoś nie zdążył na „14” w Przesiece lub nie pasowała mu godzina – musiał zejść do Podgórzyna „Pod Skałkę”, skąd raz na 20 minut kursowały „czwórki” oraz była opcja złapania „czternastki” z Borowic.
Według Stravy segment ma 217 m. przewyższenia. Kalkulator pokazuje 41 podjazdów do everestingu. Tyle, ile mam lat 🙂 Czas przejazdu bez wychodzenia ze strefy komfortu: ok. 17 minut w górę i ok. 7 minut w dół.
Ale również obiektywnie ten fragment wydaje mi się bardzo dobry do wykonania próby. Na górze dobra infrastruktura do założenia bazy. Niecałe 4 km. ze średnim nachyleniem 6%, czyli w sam raz. Bez większych szarpnięć a za to z kilkoma odcinkami dającymi nieco wytchnienia. Nie ma nudy, przez cały podjazd coś się dzieje. Również dzięki temu, że wszystko odbywa się w terenie zabudowanym. Z tego akurat wynika chyba jedyna wada – ruch samochodowy, który jednak nie przekracza granicy dokuczliwości. Nawierzchnia tylko w kilku miejscach mogłaby być lepsza.
2 tygodnie przed planowaną próbą jadę na przymiarkę – 2 rundki po założonej trasie. Według zapisu podjazd ma jednak 210m. Różnica niewielka, ale kalkulator nieubłaganie robi z 41 – 43 podjazdy do pokonania. Każda runda to około pół godziny dłuższy czas potrzebny na ukończenie wyzwania.
W ramach przygotowań myję i smaruję co trzeba w rowerze. Oddaję do ekspertyzy tylne koło, które wydaje niepokojące dźwięki. Przygotowuję jedzenie (jak się okazało – o wiele za dużo) i od poniedziałku zarządzam sobie post od kofeiny. Staram się również w poprzedzającym tygodniu sypiać dużej niż zwykle.
Rezerwuję nocleg w „MSW”<-„Chybotku” 🙂 od czwartku do soboty. W bazie na szczycie będzie mnie wspierała moja mama.
W czwartek rano budzę się z bolącym gardłem. Angina jak przed Radkowem??? 🙁 A może organizm próbuje się jakoś obronić przed tym co planuję mu zafundować? Jestem trochę zdezorientowany ale jeszcze nie rezygnuję. Wdrażam kurację mlekiem z miodem i czosnkiem oraz resztką antybiotyku, który został mi po niedawnej anginie (to prawdopodobnie niemądre posunięcie).
Na miejscu jestem w czwartek po osiemnastej. Uprzedzam obsługę pensjonatu co mam zamiar tutaj robić po nocy i upewniam się, że będę mógł objeżdżać budynek (teren prywatny) podczas nawrotów.
Próbuję jak najszybciej rozpakować się, zjeść kolację i położyć spać. Gardło nie boli bardziej niż rano. Może nawet odrobinę mniej.
Pobudka pół godziny po północy, po niecałych 4 godzinach nerwowego snu. Ale gardło nie boli! 🙂 „Śniadanie”, szykowanie i ok. 1:30 ruszam w dół. Jest dosyć zimno – na górze 10 stopni C. Jadę w nogawkach, bluzie z długim rękawem i kurtce, ale na dole (8 stopni C) jestem naprawdę zmarznięty. Podjazd pozwala się trochę rozruszać i na kolejnych zjazdach jest lepiej, choć temperatura stopniowa spada i nad ranem zatrzymuje się dopiero na 5 stopniach C. Jadę wśród zupełnej ciszy. Towarzyszą mi sarny (niektóre w ogóle nie przejmują się moją obecnością – jedna przekracza ulicę spokojnym krokiem 2-3 m. przede mną), koty i ślimaki. Spotykam też jeża i borsuka. Przed świtem mijam zaledwie 3 samochody. Żadnych ludzi. Czasy „okrążeń” wychodzą według założeń – ok. 25 minut. Podjazdy w nocy to bardzo fajne przeżycie. Prawie brak bodźców wzrokowych od krajobrazu powoduje, że nie mam za bardzo świadomości jazdy pod górę. Tempo reguluję tylko sygnałami od nóg i zerkam na puls aby nie przekraczać 150 uderzeń na minutę.
Co 2-3 podjazdy robię krótkie przerwy przy aucie, gdzie mam zlokalizowany bufet. Przed 4:00 zaczyna się delikatnie przejaśniać. Ptaki rozkręcają swój koncert. Mi w głowie gra Sławomir „Miłość w Zakopanem” (nie mam nic na swoje usprawiedliwienie :-P) – dobrze się kręci. Po 10 podjazdach mam czas lepszy niż zakładałem – to dzięki krótkim przerwom. No i według licznika tym razem wychodzi na każdym podjeździe ponad 220m. Obliczenia, które tego dnia prowadzę na okrągło, wskazują że 40 podjazdów powinno nazbierać everest prawie co do metra.
Przed piątą pojawia się pierwszy autobus komunikacji miejskiej i pierwsi ludzie. Pierwsi witający się znajomi. Wypatruję Piotra – mojego nieświadomego inspiratora – który obiecał, że pojawi się rano aby chwilę mi potowarzyszyć. I tak daję się zaskoczyć, kiedy nagle słyszę za sobą jego głos. Piotr upewnia się czy nie brakuje mi niczego aby z sukcesem ukończyć wyzwanie, tłumi w zalążku moje pierwsze zniechęcenia, robi mi trochę zdjęć i po dwóch wspólnych wjazdach wraca do Jeleniej Góry. Kolejny raz wielkie dzięki Piotr!
Około 8:00 przyjeżdża moja mama. Robi się ciepło. Podczas przerw stopniowo zmieniam ubrania na „krótko”. Na słuchawkach Rock Radio. Wujek, który mieszka w Przesiece, przywozi mi zapas wody – zapomniałem zabrac z domu. Spokojnie i w założonym tempie mijają kolejne podjazdy. Robię krótkie ale częste przerwy na jedzenie, picie i pogawędki z mamą i z wujkiem. Pojawia się Pani Stella, która mieszka przy mojej trasie nieco poniżej „Chybotka”. Mówi, że nie dałem jej spać w nocy kręcąc się w górę i w dół, więc zrobiła dla mnie ciasto drożdżowe 🙂 Wujek do tego przynosi jeszcze kompot z tegorocznych czereśni – relaks i sielanka.
Od rana są też ze mną (choć zdalnie) dwaj koledzy – Marcin i Krzysztof – wiadomościami i smsami zagrzewają do jazdy, meldują że widzą jak idą postępy, podpytują o samopoczucie. To miłe i ważne dla mnie. Dziękuję Panowie!
Za zaliczenie 20 wjazdów i według licznika połowy wymaganego przewyższenia, nagradzam się pierwszą od 4 dni kawą. Po drodze spotykam znajome osoby – osoby które 30 lat temu również tworzyły tę „moją Przesiekę”. Witam się. Niektórzy odpowiadają, niektórzy patrzą ze zdziwieniem a jeszcze inni robią obie te rzeczy. Mam jedną i jedyną podczas tej próby niebezpieczną sytuację na drodze, kiedy to podczas zjazdu odrobinkę zbyt szybko wychodzę z zakrętu. Za zakrętem jest naniesiony po opadach piach a z naprzeciwka nadjeżdża auto. Na ułamek sekundy rower traci przyczepność i sunie w stronę samochodu.
30 podjazdów – przerwa na drugą kawę. Kiedy ją kończę, z dołu podjeżdża rowerzysta i mówi, że szuka Tomka. To Łukasz – na Stravie dowiedział się o mojej próbie i przyjechał ze wsparciem. Chwilę rozmawiamy na górze i wspólnie około 18:00 ruszamy na kolejne rundy. Gawędzimy, Łukasz robi zdjęcia – dzięki serdeczne. Zaczyna mnie niepokoić kiedy widzę na jakim luzie jedzie mój towarzysz, podczas gdy mnie podjeżdżanie w dotychczasowym tempie sprawia już trudności. Średnie tętno na okrążeniu spada mi poniżej 130 uderzeń na minutę i nie jestem w stanie wykrzesać więcej. Czuję jakby początki bólu w okolicach klatki piersiowej. Po trzech wspólnych podjazdach Łukasz jedzie dalej w górę w stronę Drogi Sudeckiej, a ja kolejny raz w dół, w górę ..i muszę poważnie odpocząć oraz zrobić bilans przed decydującym etapem wyzwania.
Siadam na krawędzi otwartego bagażnika auta i po chwili już wiem skąd moja słabość – kiwam się dokładnie tak, jak na krześle w domu, kiedy przesiaduję przed komputerem za długo po nocy. Czyli jestem najzwyczajniej poważnie śpiący. Faktycznie – to już prawie 19 godzin na nogach po 4 godzinach snu. Zmęczenia długością całego wyzwania bałem się właśnie najbardziej. To dlatego nie jestem ultrakolarzem – nie potrafię wytrzymać bez spania tyle ile oni. A spać podczas everestingu nie wolno! Wdrażam mocniejszą chemię – pół porcji napoju energetycznego w wersji „na ciężkie poranki”.
Mam odfajkowane 35 podjazdów. Według licznika po 41 powinno sie nazbierać odpowiednio dużo metrów. Ale wciąż nie daje mi spokoju fakt, że podczas rekonesansu trasy licznik nabijał tylko 210m na podjazd. Postanawiam zajrzeć do mojego zapasowego rejestratora – zagarka, który podróżuje sobie nie niepokojony, podłączony do powerbanku w torbie na ramie. I po co mi to było?! Zegarek wskazuje o ponad 700 mniej podjechanych metrów niż licznik! Czy w takim razie mogę wierzyć licznikowi? Dlaczego to właśnie nie on miałby zafałszowywać pomiar? Przyznaję, że nie poznałem dokładnie regulaminu everestingu. Dodatkowo Krzysztof, próbując się upewnić czy na pewno nie wolno się przez chwilkę zdrzemnąć, odkrył fragment: „Each repeat must be ridden up and down” a ja przecież jeżdżę „down and up”. Czy zatem ostatni podjazd nie wliczy się do bilansu jeśli po nim nie zjadę w dół? Co prawda regulamin zaraz po tych słowach wyjaśna, że najważniejsze jest słowo „ridden”, czyli chodzi o to aby na dół zjeżdżać rowerem a nie samochodem, ale kolejność wpisana jest jaka jest.
Z niepokojem o to czy nie zasnę i nie wypadnę z drogi na zjeździe ruszam dalej. Ściskam klamki hamulcowe nieco mocniej niż podczas poprzednich zjazdów. Mimo obaw nie jest źle. Staram się jechać tak jak w nocy – „nie widząc” nachylenia, tylko starając się zachować lekkość i płynność pedałowania. Na górze za każdym razem mama upewnia się, czy jest OK i czy nie potrzebuję odpoczynku. Powiedziała mi potem, że w tej fazie wyglądałem najsłabiej i najbardziej się o mnie bała. Od kiedy zdjąłem słuchawki podczas wspólnych rundek z Łukaszem, w głowie rytm nadaje mi piosenka Perfectu „Lokomotywa z ogłoszenia”. Co za niedopatrzenie! Pstryk… Sławomir… I jedzie się jakby żwawiej. Wybaczcie 🙂
Po 39 podjazdach ostatni odpoczynek. Wypijam drugą połowę napoju „na ciężkie poranki”. Ubieram się cieplej i montuję nocne oświetlenie. Proszę Marcina aby sprawdził na mapie topograficznej różnicę wysokości pomiędzy „Pod Skałką” a „Chybotkiem”. Na początku 41. podjazdu sprawdzam co odpisał – 215m. Ostateczna decyzja – jadę 42 podjazdy. Niezależnie od regulaminu podjadę wymagane metry. Będę w porządku wobec siebie i to mi wystarczy. Jeśli nie spełnię ostatecznie oficjalnych wymogów everestingu – trudno.
Przedostatni podjazd – krzyczę do mamy, że jeszcze raz i koniec. Nie wiedzieć czemu, rozlega się burza oklasków i okrzyków -Tomek! -Tomek! Grupa, która ma dzisiaj w „Chybotku” imprezę firmową, biesiaduje sobie przed pensjonatem od kilku godzin, ale dotychczas nie wydawało mi się, abym wzbudzał tu większe zainteresowanie. W każdym razie oklaski i krzyki dodają mi niesamowitego animuszu na ostatnią rundę. O 23:12 kończę moją próbę zdobycia everestingu. Najbardziej cieszy się i krzyczy z radości moja mama. Goście „Chybotka” gratulują i zapraszają do swojego ogniska. Ich niespodziewane ożywienie i zainteresowanie moim kręceniem wynikało z tego, że wspólnie z moją mamą oglądali mecz mistrzostw świata w piłce nożnej. Głównie zadziwiło ich to, że moja mama interesuje się futbolem, ale przy okazji dowiedzieli się po co ja tu w ogóle jeżdżę. Niestety muszę odmówić dołączenia do imprezy, ale dziękuję bardzo za doping i po pamiątkowej fotografii uciekam do swojego pokoju.
Moje subiektywne wnioski i wskazówki
- Nie da się zrobić everestingu wspólnie z kimś, ale to co jest najlepsze i najbardziej niesamowite podczas próby to właśnie towarzystwo,
- Jeśli ktoś z Waszych znajomych jedzie everesting nie powstrzymujcie się przed jakąkolwiek formą wsparcia. Nawet jeden sms otrzymany w odpowiednim momencie może dodać potrzebnej motywacji,
- Przed próbą warto możliwie wiarygodnie ustalić jakie jest przewyższenie na wybranym podjeździe,
- Trzeba przeczytać regulamin PRZED startem do wyzwania.
Podziękowania
- Dla mojej mamy za czuwanie przez tyle godzin nade mną,
- Dla mojej małżonki Agaty, pośród mnóstwa rzeczy, za to że cieszy się moim hobby,
- Dla Piotra za inspirację, wskazówki, towarzystwo, promocję mojej próby na Stravie i super zdjęcia,
- Dla Łukasza za towarzystwo, otuchę i super zdjęcia,
- Dla Marcina za kontrolę tego czy piję i wiadomości a szczególnie tą o 215 metrach 🙂
- Dla Krzysztofa za telemetrię i wsparcie niemalże w czasie rzeczywistym,
- Dla wujka Romka za wsparcie, wodę i kompot (za kompot to raczej dla cioci Bogusi :-))
- Dla Pani Stelli za ciasto i cierpliwość do mojego nocnego kołowania,
- Dla Przemka za NBŚki – Najlepsze Bibsy Świata, które – paradoksalanie – nie dając o sobie znać śpiewająco zdały egzamin 🙂
PS. Ślimak
Podczas trzeciego podjazdu, za kościółkiem dostrzegłem na jezdni przeprawiającego się ślimaka. Nie wiedzieć czemu, akurat ten przykuł moją uwagę. Był gdzieś w 1/4 swojej misji sforsowania szosy. Pomyślałem, że muszę uważać podczas zjazdu aby go nie rozjechać na drugim „pasie”. Zjeżdżając zapomniałem o tym ale przy kolejnym podjeździe spotykam go znowu! Biedak – nie dotarł nawet do połowy! Niechybnie zginie tu pod kołami jakiegoś auta. Podczas każdego kolejnego mijania tego miejsca śledzę mozolne postępy mojego małego towarzysza. Przy szóstym podjeździe, od krańca drogi do którego dążył, dzieli go już tylko kilka centymetrów. Mówię do niego głośno: -Dasz radę gościu! Obaj daliśmy radę!
(Wykorzystane zdjęcia autorstwa Piotra Kłoczkowskiego i Łukasza Sosnowskiego)
Doskonała, wciągająca relacja! Jeśli kiedykolwiek będzie mi dane spróbować everestingu to tylko i wyłocznie z drożdżowcem i kompotem na podorędziu.